Co można wnieść w posagu? Przede wszystkim pieniądze, a dokładniej to, co można na nie zamienić. A więc złoto, ziemię, dom lub mieszkanie, klejnoty i obrazy, a także sprzęty przydatne w gospodarstwie, pościele i obrusy, pamiątki rodzinne. Jednym słowem wszelkie dobra materialne. Pojęcie posagu jest tak stare i tak geograficznie powszechne jak sam ślub. W Polsce nazywany również wianem, spędzał sen z oczu matek i córek. Skarby, które dziewczyna wnosiła do swojego nowego domu gromadzono prawie od początku jej życia, aby przyszły wybranek nie wypominał ukochanej, że „wziął ja w samej koszuli”. Posag wnosiły do małżeństwa kobiety, gdyż dawno temu, gdy płeć żeńska była odsunięta od „ rządzenia światem”, obowiązywało przekonanie, że wychowanie chłopca, któremu trzeba było zapewnić możliwość utrzymania przyszłej rodziny, a więc posłać do szkół i dać zawód, jest dużo droższe, niż panny, którą matka uczyła gospodarstwa w domu. Różnicę tę miał wyrównywać właśnie posag. Wielkość posagu decydowała o atrakcyjności narzeczonej i była proporcjonalna do jego wartości. Nawet najpiękniejsze i najmądrzejsze panny (chociaż mądrość kobiety nie była wówczas w cenie) nie miały szans na dobre zamążpójście, jeśli w ogóle istniało prawdopodobieństwo znalezienia tzw. „ dobrej partii”. Stąd brały się tragedie rodzinne, mezaliansy, nieszczęśliwe miłości i złamane serca, które z kolei dawały pole do popisu pisarzom i poetom. Jak świat długi i szeroki przyszłe szczęśliwe małżonki część wyprawy przygotowywały same, haftując i szyjąc obrusy, serwetki, chusteczki z monogramem , powłoczki i inne elementy gospodarstwa domowego. W niektórych kulturach zwyczaje wyposażania narzeczonej przybierały zaskakujące formy. W Indiach o tym, co dziewczyna wnosiła do nowej rodziny decydowali rodzice… pana młodego. Przychodzili zatem do rodzinnego domu wybranki i wybierali to, co ma ona zabrać ze sobą. Jak łatwo się domyśleć, niejeden ślub kończył się bankructwem rodziny, która miała nieszczęście wydać córkę za mąż.
Bywały jednak kraje, wystarczy tu wspomnieć starożytną Grecję, gdzie co prawda ojciec panny młodej ofiarowywał oblubieńcowi posag, ale otrzymywał go z powrotem, gdy małżeństwo się rozpadło.
Oprócz dóbr materialnych, bywało i tak, że polskie panny wnosiły do swojej nowej rodziny coś, co czasem miało większą wartość, niż złoto i pieniądze, mianowicie pochodzenie społeczne i co za tym idzie odpowiednie koneksje. Niejeden bogaty mężczyzna pragnął ożenić się z biedną, ale utytułowaną hrabianką czy księżniczką, po to aby dostać się do salonów, do których nigdy nie zostałby wpuszczony, chyba że jako posłaniec lub kamerdyner. Te biedne, nie nauczone życia w trudnych warunkach, kobiety, oddawały swoją rękę, pierwszemu lepszemu „ parweniuszowi”, bo panom z ich sfery ani śniło się, wiązanie się z panną ubogą.
Na szczęście teraz jest inaczej. Ludzie młodzi dobierają się sami, a jeśli są istotne różnice majątkowe nie zwraca się na nie uwagi, przynajmniej przed ślubem, lub przygotowuje się intercyzę, ewentualnie wprowadza rozdzielność majątkową. Dziś „dobra partia” to ktoś, kto posiada wykształcenie umożliwiające mu podjęcie atrakcyjnej, czyli dobrze płatnej pracy, a w konsekwencji dobre zarobki. Czy w takim kontekście naprawdę daleko odeszliśmy od przedmałżeńskich kontraktów „ handlowych”?